www.bikeman.plwww.mtb-cup.comwww.4energy.plwww.arnik.com.plwww.bicycle.plwww.rmdbikeco.pl
Nasz serwis jest też dostępny w formacie WAP:
http://tagtag.com/ppcmtb
Przeglądarka WAP

©

Różne

O co chodzi?

Wywiad Pawła Eplera i Marcina B. Klaga z przeorem krakowskiego zakonu Dominikanów o. Mirosławem Pilśniakiem OP, zamieszczony w marcowym bikeBoardzie z 1996 roku.


Ostatnio w wielu zachodnich periodykach poświęconych rowerowaniu pojawiły się artykuły ciągnące się w formie polemik przez kilka kolejnych numerów, poruszające problem rower a religia, rower i religia, rower = religia. Jazda na rowerze, a zwłaszcza na rowerze górskim dostarcza wielu przeżyć. Pobyt w terenie, często pięknym, groźnym powoduje, że odnajdujemy się na nowo, że wiemy dlaczego i po co. Wszyscy szukamy piękna. Są tacy, którzy odnajdują go w rytmach disco polo, są też i tacy, którzy na sprzęcie wartym często kilka tysięcy nowych złotych wyruszają na górskie bezdroża, by... No właśnie, to niebezpieczne pytanie - po co? By zamęczyć się? Zniszczyć sprzęt? A może odnaleźć piękno? Czyżbyśmy byli poszukiwaczami piękna? Czy rower ułatwia mistyczne przeżycie? Zbliża do wiary? Oddala? Sam jest religią?
Jak sami widzicie, jest trochę tych znaków zapytania. Postanowiliśmy porozmawiać na te tematy z najlepszym teologiem wśród znanych nam bikerów, a zarazem z najbardziej bezkompromisowym bikerem wśród teologów, przeorem krakowskiego klasztoru Dominikanów, o. Mirosławem Pilśniakiem OP.


Faktem jest, że obserwacje są bardzo ciekawe. Jestem zakonnikiem i z samej istoty mojego zajęcia mam dużo czasu na myślenie i przyznaję, że mnie też dużo miejsca zajmuje myślenie o rowerach, w tym o szczegółach technicznych. Gdybym nie był zakonnikiem, pracowałbym chyba w jakimś laboratorium poszukującym lepszych rozwiązań technicznych dla przemysłu rowerowego. Kto napisał te artykuły, o których była mowa na wstępie, ma rzeczywiście dużo racji. W ruchu rowerowym jest istotnie wiele elementów kultury. Jest pewne wtajemniczenie, ten, kto jeździ na rowerze rozpoznaje innych, którzy również jeżdżą, po różnych elementach: po sposobie poruszania się, po tym, co mówi i co robi. Jest też w kolarstwie górskim element fascynacji, zachłyśnięcia się, zachwycenia. Ale wiele sportów ma te cechy: wspinaczka, sporty walki, bieg długodystansowy.

Czyli wszystkie sporty, które angażują w dużym stopniu czas i energię...

...i dają przeżycia estetyczne. Doświadczenie ekstazy, zachwytu, przeżycie ekstremalnej przyjemności czy radości życia jest naturalne.

Czy zatem jeżdżenie na rowerze może być religią?

Zacznijmy od trzech zasadniczych elementów religii: doktryna, którą chce przekazać, przesłanie; następnie rytuał komunikowania się - ten przejaw kultury, jakim jest jeżdżenie na rowerze ma dużo elementów rytuału: sprzęt, strój, myślenie, sposób bycia, organizowanie czasu wokół tego sportu. Trzecim elementem jest etyka, czyli pewien sposób zachowania formujący postawę życiową; ocena, co jest dobre a co złe, że życzliwość jest lepsza niż samolubstwo, a zdrowie jest lepsze niż choroba, umiejętności niż gnuśność. Elementem tej etyki jest też solidarność z drugim bikerem. Jest naturalne, że jeśli spotykam w lesie kogoś z pogiętym kołem to powinienem mu pomóc. Ktoś, kto nie jeździ, pomyśli: rozwaliło mu się, niech sobie naprawi, od tego są warsztaty. A ja w plecaku zawsze wożę malutki zestawik kluczy i to nie tylko dla siebie, ale też i dla kogoś, komu się śrubka odkręciła czy coś urwało. Parę słów jeszcze dodałbym do problemu rytuału: na wszystkich zdjęciach sprzęt jest dość podobny. Są pewnego typu kaski, pewnego typu koszulki, spodenki. Mają one element funkcjonalny, ale myślę, że prawdziwy ekstremalny rowerzysta powinien tak samo dobrze czuć się psychicznie na specjalistycznym sprzęcie, mającym bardzo wysublimowaną rolę funkcjonalną, jak i wtedy, gdy jedzie w sandałach i spodniach od garnituru spiętych agrafką. Jeżeli nie czuje dysonansu to znaczy, że przekroczył już pewien stopień wtajemniczenia. Dopóki czuje się dobrze tylko ze sprzętem, na widok którego wie się na kilometr, że jedzie na nim profesjonalny zawodnik, to znaczy, że to tylko moda, że nie jest jeszcze wtajemniczony. Pewien poziom uwalniania, wyzwalania się od zewnętrznej formy, od butów, od skarpetek, od koloru rękawiczek to poziom dojrzałości. Dotąd są pewne elementy religii bardzo szeroko rozumianej, w której się mieści i religia pogańska i religie wschodu i religia chrześcijańska. Wszystkie one mają wspólną bazę: doktryna, rytuał i etyka - to, co jest słuszne i dobre.

Większość rodzajów jakiejkolwiek aktywności ma takie samo wspólne podłoże, obojętnie, czy to będzie sport, religia czy malarstwo.

Religia jest pewnym wymiarem kultury. Tak samo i sztuka. Tyle, że to, o czym mówimy to religia bardzo szeroko rozumiana, zbliżająca się do idei religii pogańskiej osiągania swoich możliwości, sprawności, zdrowia, zaszczytów. Zawsze lepiej się człowiek czuje na rowerze, kiedy na niego patrzą, kiedy ma publiczność, niż kiedy jedzie sam. Tylko ten, kto potrafi przekroczyć ten poziom wtajemniczenia, dobrze się czuje także samotnie. Oczywiście istnieje problem bezpieczeństwa. Lepiej w trudniejszych miejscach, wyższych partiach gór być z kimś, kto pomoże, na kogo można liczyć. Rytuał jest tu dominujący, drugim jest etyka. Gorzej jest, jeśli chodzi o doktrynę MTB, ona jest bardzo prosta: ekstaza, doświadczenie piękna i zjednoczenie się z pięknem, które jest na świecie, walka ze sobą, z własną słabością. Jest tu pewna czysta forma, ale to doktryna, coś, co się mieści na poziomie New Age. Pokonanie, osiągnięcie i doznanie czegoś niestety nie odpowiada najgłębszej potrzebie człowieka, jaką jest myśl na poziomie przeżywania: "dlaczego ja muszę umrzeć i co zrobić, żebym był szczęśliwy?". To doświadczenie szczęścia, o którym mówiłem wcześniej, jest przemijające i wiadomo, że nie wyczerpuje całego mojego życia. Ktoś, kto zdecydowałby się całe życie jeździć na rowerze umarłby z głodu, musi rozszerzyć swą działalność na inne dziedziny. Także człowiek nie może również przeżyć bez doświadczenia miłości. Taka szkoła życia nie odpowiada na potrzeby życia wiecznego. Kask, który chroni łeb, nie chroni przed mocnymi uderzeniami i nie gwarantuje życia wiecznego. Wiesz, że musisz umrzeć. Daje ci tylko ochronę przed złem, takim jak wypadek, nieszczęście, niefart, głupi czy pijany kierowca. Daje ochronę przed groźnym zewnętrznym światem, ale nie daje ochrony przed beznadzieją, rozpaczą. Daje zapomnienie, ale zapomnienie to nie rozwiązanie problemu. I nie daje tego najgłębszego, czego potrzebuje człowiek: miłości, bycia w czyichś oczach tym jedynym, wyjątkowym, najważniejszym. Można być podziwianym, lubianym, ale to nie miłość. Biking nie daje rozwiązania, nie daje doktryny.

A ojciec jeździ...

Jeżdżę. Bardzo to lubię i moje ostatnie wycieczki w trudniejsze góry, choć nie jestem już czynnym sportowcem, dały mi bardzo wiele satysfakcji i doświadczenia przyjaźni: z kimś się jedzie, z kimś pokonuje przeszkody, na kogoś trzeba czasami poczekać, a czasami za kimś nadążyć. Zjazdy dają uczucie, że to co się dzieje wymyka się spod kontroli, że jest na granicy ryzyka, czasami na granicy przeżycia. Ale to nie jest jeszcze doktryna, świadomość miłości i zła, które czynię. Ja sam doznanie tych potrzeb egzystencjalnych mam w życiu zakonnika, które wydaje się życiem statycznym i poddanym regułom.

Czyli jeżdżenie na rowerze nie jest sposobem na życie?

Nie, nie jest. Ale myślę, że podprowadza pod wymienione wyżej pytania i jeszcze inne: "czy muszę kiedyś umrzeć?", "co się ze mną stanie?" czy "jakie jest moje życie?", "a jaki jest w ogóle sens życia?". U kogoś, kto rozwalił się na rowerze i już nigdy na niego nie wsiądzie, pojawiają się takie myśli. Świadomość tego, że ja mogę się zabić lub być kaleką do końca życia, czy tego, że ktoś mi może ukraść rower (tu spotykamy się bezpośrednio ze złem, które ktoś nam wyrządził), bardzo otwiera na te rzeczywiste, fundamentalne pytania religii.

Strach i adrenalina kruszą skorupę, pod którą chronimy się w codziennym życiu przed myślami o sensie życia. Gdy uderzamy głową w drzewo i całe życie przelatuje nam przed oczami, to łatwiej sobie zadać trudne pytanie.

Tak. Ważne, żeby umieć przekroczyć ten etap wtajemniczenia, jakim jest zachwyt nad ekwipunkiem, nad samym sobą i nad podziwem ludzkim, jaki otrzymujemy. Etap, który każdy musi przejść, ale jest bezużyteczny. To ma sens o tyle, o ile ja zobaczę, jak ważne jest samo jeżdżenie. Na takim sprzęcie, który jest osiągalny na miarę moich potrzeb i w moich warunkach. Pamiętam, kiedy się wspinałem w górach chodziło o to, by zaliczyć jak najwięcej przejść na granicy moich możliwości. Po jakimś czasie zobaczyłem, jaką satysfakcję mogę mieć idąc dziesiąty raz po tej samej drodze (która jest trudna, bo musi wymagać czegoś ode mnie), ale ważniejsze było z kim się wspinam, czy rzeczywiście dbamy o swoje życie, czy ja chronię jego życie a on moje. Człowiek otwiera się po pewnym czasie na głębsze wartości, które są już odpowiedziami stricte religijnymi. Chrześcijaństwo odpowiada w określony sposób, inne religie w inny sposób, ale to doświadczenie, które się po pewnym czasie zdobywa, rzeczywiście prowadzi do doświadczenia religijnego. Ktoś, kto pokonuje niebotyczne trudności, jedzie w sandałach na składaku do kościoła, żeby potem spotkać się ze swoją dziewczyną, naprawdę jeździ na rowerze. Kto nie przejdzie etapu wstępnego zachłyśnięcia się, pozostanie zawsze infantylny, to nie żadna religia a szpan. Podsumowując wyróżniłbym etapy: wtajemniczenia, następnie moment, gdy właściwie obojętne mi jest, po jakiej trasie jadę, na jakim sprzęcie i jak wyglądam, a ważne to z kim jadę, aż wreszcie otwarcie na pytanie, jaki jest właściwy sens mojego życia.